Oswajanie olbrzyma
Delhi nie jest ulubienicą turystów. Wpadają do miasta jak po ogień, by za chwilę wyruszyć do bardziej intrygujących zakątków indyjskiego wszechświata: Goa, Kerala, Rajasthan.
Owszem, indyjska stolica jest obowiązkowym wierzchołkiem Złotego Trójkąta, który trzeba „zaliczyć”, czy to podczas zorganizowanych wycieczek grupowych, czy indywidualnego pierwszego nieśmiałego obwąchiwania Indii. Wtedy, zwykle w czasie jednego lub dwóch dni, pędzi się od zabytku do zabytku, od bazaru do bazaru. Mało kto chce zakotwiczyć tu na dłużej, bo indyjska stolica ma opinię spowitego smogiem, hałaśliwego, brudnego i zatłoczonego molocha. Ale to tylko jedna strona tej samej prawdy o Delhi i trzeba zerknąć na tę drugą stronę, żeby odkryć, że Delhi to miasto pełne magii i energii, miasto któremu można poświęcić więcej niż jeden dzień, więcej niż tydzień i wciąż mieć do odkrycia kolejne sekrety tego rozpostartego nad Jamuną olbrzyma.
Tradycja i historia powiadają, że w miejscu, gdzie dziś tłoczą się ryksze, auta i ludzie istniało, jedno po drugim, siedem miast. Pierwsza była Indraprastha, stolica na wpół mitycznych Pandawów, a było to jakieś 3200 lat temu. Potem historia – burzliwa, krwawa, namiętna – budowała, burzyła, naznaczała, wymiatała, mieszała, aż powstało to ogromne coś, w którym żyje szacunkowo około 26-30 milionów ludzi. Ludzi barwnych jak pawie pióra, bladolicych, ciemnoskórych i skośnookich. Chwalących Księgę, Krisznę, Allacha, Jezusa, Buddę. Ludzi w dżinsach, sari, dhoti, salwar kamiz, kurta pajama… Ludzi w markowych ciuchach i ludzi w łachmanach. To oni tworzą atmosferę miasta swoją codzienną krzątaniną, śmiechem, krzykiem, śmieceniem i ciężką pracą. Wypełniają szczelnie zaułki, place i ulice nowoczesnych dzielnic i miejsc pachnących średniowieczem. Sprzedają kwiaty, programują komputery, budują, żebrzą, modlą się, żyją. Obdarzają życiem miasto i nadają mu rytm.
O Delhi można by pisać i pisać, ale ja chcę tylko zachęcić do obejrzenia tego miasta z bliska, do zagłębienia się w nie. Ile jest w stolicy Indii ciekawych miejsc wartych chwili, tzw. sights? Zaczęłam robić sobie taką listę i zatrzymałam się na trzydziestu, bo i tak nie opiszę tu ich więcej niż kilka, może kilkanaście. Wybiorę te oczywiste i te mniej oczywiste i nie będę zbyt dużo opowiadać o historii, architekturze, nie będę podawać zbyt wielu szczegółów. Opowiem o atmosferze, pokażę, że w Delhi naprawdę jest co robić i nie można się nudzić.
Na pierwszy ogień
Obowiązkowe, absolutnie nie do ominięcia są oczywiście takie miejsca jak Kutub Minar, Grobowiec Humayuna i Jama Masjid, więc i ja zacznę od nich. To że są „obowiązkowe”, nie znaczy, że są nudne. Przeciwnie – właściwie każdemu z nich można poświęcić cały dzień, jeśli nie spieszy nam się bardzo na goańską plażę. Kutub Minar to cały kompleks położonych w wypielęgnowanym ogrodzie malowniczych ruin, nad którymi króluje Kutub Minar właśnie, czyli niebotyczna, bo mierząca 73 metry wieża. A potem idźcie, zobaczcie, dajcie się porwać historii i cieszcie się słońcem, zielenią oraz towarzystwem wiewiórek i papug.
Humayun Tomb – grobowiec mogolskiego cesarza to kolejne miejsce pełne historii, zieleni, marmuru i słońca, które może Was zauroczyć, a jego zwiedzanie możecie połączyć z odwiedzeniem jeszcze tego samego dnia Jama Masjid największego meczetu w mieście. Zbudowano go w wieku XVII, gdy potęga mogołów zdawała się być wieczna, rozmach budowli pokazywał jej wspaniałość, a Shahjahan ukończył już budowę największego pomnika miłości – Taj Mahal. Meczet robi imponujące wrażenie. Cudowna symetria, precyzja wykonania detali i jakość materiału przywodzą na myśl pałac. Bo też Jama Masjid jest pałacem modlitwy, mogącym pomieścić nawet 25000 wiernych. W zwykłe dni tygodnia wierni i turyści nie przeszkadzają sobie nawzajem. Jedni się modlą, inni zwiedzają, jeszcze inni odpoczywają w cieniu krużganków na chłodnej marmurowej posadzce, mężczyźni i kobiety, w osobnych grupkach, plotkują i wymieniają się nowinkami. Dzieciaki biegają, gołębie latają i robią to, co do gołębi należy. Barwny tłum, piękne ludzkie typy, różnorodność strojów i podniosłość miejsca to wabiki na turystów. Po prostu pięknie tu, spokojnie i pozornie bezpiecznie. Pozornie, bo czternaście lat temu wybuchła podłożona przez terrorystę bomba, raniąc trzynaście modlących się osób. Na szczęście nie zginął nikt spośród przebywającego w świątyni tysiąca ludzi. Ale bomba może wybuchnąć wszędzie i wszędzie też może nie wybuchnąć. Idziemy więc śmiało do wielkiego meczetu. Pamiętamy o dress code – żadnych szortów, dekoltów, ramiączek. Zdejmujemy buty. Grzecznie będzie, gdy kobieta nakryje głowę chustą lub szalem, choć nie jest to obowiązkowe.
Skoro już o chustach mowa, to jako następne miejsce do odwiedzenia w Delhi proponuję gurdvarę – świątynię sikhijską. Najlepiej Bangla Sahib. A potem każdą napotkaną, bo są to miejsca szczególne. Ale zanim wejdziemy, musimy nakryć głowy – i kobiety i mężczyźni. Przed świątyniami zwykle stoją kosze z małymi trójkątnymi chusteczkami, którymi można się „poczęstować”, gdy nie posiada się własnego nakrycia głowy, ale lepiej pomyśleć o tym wcześniej, zwłaszcza że jest gdzie kupić fajny szal za naprawdę niewielką kwotę. Uważajmy z robieniem zdjęć, bo nie wszędzie jest to dozwolone. Najlepiej kogoś zapytać, żeby uniknąć nieprzyjemności. Oczywiście – buty z nóg. A potem możemy pooglądać, posłuchać granej na żywo muzyki sakralnej, popatrzeć na ludzi, posiedzieć i pomedytować, a wreszcie – zjeść darmowy lunch gotowany i podawany w świątyni codziennie tysiącom ludzi bez względu na stan ich sakiewki, pozycję społeczną, narodowość, wyznanie czy kastę. Bo sikhizm to religia pokoju, równości i miłości bliźniego. Skorzystajmy z naprawdę niezwykłej atmosfery pełnej dobrych wibracji i mocy. To dobre miejsce na refleksję, wypoczynek, relaks, zwolnienie tempa, modlitwę, medytację. Na bycie razem z innymi, którzy przecież tak bardzo inni nie są. A są za to bardzo malowniczy: mężczyźni w swoich finezyjnie zawiązanych turbanach, kobiety w kolorowych strojach dodatkowo ozdobione uśmiechem i skupieniem.
Idźmy tym tropem dalej, do miejsca gdzie gromadzą się wyznawcy islamu, gdzie pachnie różami, a w powietrzu unosi się spokój. Hazrat Nizamuddin, stara dzielnica z wąskimi uliczkami wiodącymi do miejsca kultu – grobowca średniowiecznego świętego Nizamuddina. To istna przygoda, bo wchodzi się w lokalne życie, można wtopić się na chwilę w inny świat. Miejsce to nie obfituje w turystów, a buty zdejmujemy na długo przed dotarciem do placyku z grobowcem, powierzamy je pilnowaczom obuwia, których wszędzie pełno, w każdym sklepiku czy kantorku, albo wrzucamy do plecaka. Dla niektórych może być to warunek nie do przejścia, albo sport ekstremalny, bo nie idzie się po czerwonym dywanie tylko po bruku, ziemi, błocie. Mijamy sklepiki typu szwarc-mydło-powidło, ale przede wszystkim takie, w których sprzedaje się ofiarne kwiaty. W zaułkach kryją się herbaciarnie i restauracyjki, na widok których inspektor Sanepidu dostałby zawału, ale w których można smacznie zjeść, napić się pysznego masala chai, odpocząć. Kobiety w tej okolicy mają zakryte głowy, niektóre obwiązane są chustami, inne, choć tych nie jest wiele, noszą czarne hidżaby. Dominuje jednak kolor, różnobarwne stroje, czerwień róż, złoto aksamitek, kolorowe dekoracje grobowca połyskujące w słońcu niewinnym indyjskim kiczem. Religijne skupienie, ekstaza, muzyka tak piękna, że zanosi do nieba. I w tym wszystkim jakaś nieuchwytna, wibrująca radość i znowu to poczucie bezpieczeństwa, bo chyba wyjątkowo święte miejsca mają w sobie taką moc. We wtorki wieczorem turystów tu trochę więcej i lokalnej ludności też, bo można posłuchać qawwalis, poezji śpiewanej do mistycznej muzyki sufich. Na małym placyku zbierają się wtedy nie tylko muzułmanie i zbłąkani turyści, ale także wyznawcy innych indyjskich religii. I wszyscy razem odlatują w kosmos na falach dźwięku.