Tradycja sadhu jest stara jak Indie. Najwięcej jest tych, którzy reprezentują hinduizm, ale musimy zdawać sobie sprawę, że istnieją sadhu dźainijscy, sikhijscy a nawet muzułmańscy, choć może nie są to sadhu w tradycyjnym, wedyjskim rozumieniu. Podobnie ma się rzecz z sadhvi, choć przyznam, że o muzułmańskich nie słyszałam…
Długie dredy, szafranowe szaty, magiczne talizmany na piersi, trójząb lub kij pielgrzymi w dłoni – oto obraz sadhu, świętego męża, ascety przemierzającego drogi i bezdroża Indii w poszukiwaniu mokszy, ostatecznego zbawienia, wyzwolenia z kołowrotu wcieleń.
Każdy, kto do Indii podróżował, z pewnością spotkał na swoim szlaku takiego malowniczego osobnika, bo ich liczbę szacuje się na jakieś pięć milionów. W indyjskim mrowisku to zaledwie garstka, ale i tak są widoczni, zwłaszcza, gdy w czasie ważnych świąt, na przykład Śiwaratri, gromadzą się wokół sanktuariów i przybytków.
W miejscach szczególnie ulubionych przez turystów, pośród gromady świętych mężów zdarzają się i tacy, którzy religijny image wykorzystują w zbożnym celu zdobywania pieniędzy, generalnie jednak życie sadhu nie oznacza bynajmniej łatwego żywota niebieskiego ptaka, choć używanie charasu i ganji (pochodnych cannabis indica) należy do codziennych rytuałów.
Według tradycji wedyjskiej sadhu mógł zostać mężczyzna, który wypełnił dwie pierwsze aśrama, fazy życia, to jest: wykształcił się i przygotował do dorosłości, ożenił się i odchował dzieci. Wtedy, gdy obowiązki wobec społeczeństwa i rodziny zostały spełnione, mężczyzna mógł odejść w poszukiwaniu guru. Podczas „terminowania” u mistrza wyzbywał się wszelkich ziemskich skłonności i potrzeb i stawał się niejako umarłym za życia. Nierzadko odbywał się symboliczny pogrzeb takiego osobnika, który od tej chwili stawał się „wyjętym spod prawa”, kimś, kto dla społeczeństwa i państwa nie istnieje, a jego żywot, w całości i bez reszty poświęcony Bogu, toczy się gdzieś na pograniczu światów. Z biegiem lat i stuleci, wokół systemu wedyjskiego wykształciło się coś w rodzaju życia monastycznego i do stanu sadhu zaczęto przyjmować także młodzieńców, którzy ślubowali celibat i postanowili „ominąć” rodzinną fazę żywota.
Sadhu skupiają się w akharach, organizacjach z odpowiadającymi im siedzibami, które można by uznać za odpowiedniki klasztoru lub zakonu w innych religiach; wielu „mnichów” wybiera jednak szlak wiecznego wędrowca lub rezyduje na stałe w okolicy ważnych sanktuariów.
W Indiach wybór takiej a nie innej drogi życia nie był i nie jest zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn, jednak kobiety, dłużej obarczone rodzinnymi obowiązkami, znacznie rzadziej przywdziewały szafranowe szaty „mniszek”. W dzisiejszych czasach prawdziwej sadhvi (żeński odpowiednik sadhu) ze świecą szukać, a jednak one istnieją i niekiedy osiągają nawet status gurvi (żeński odpowiednik guru) propagując filozofię i religię hinduizmu także na Zachodzie. W porównaniu do rzeszy sadhu, sadhvi stanowią tak niewielki procent społeczności, że trudno je wypatrzyć w ponad miliardowym tłumie. Liczbę szafranowych mniszek szacuje się na około 500 tysięcy.
Sadhvi, podobnie jak i sadhu, istniały od zawsze, ich tradycja sięga czasów zamierzchłych i pogrążonych w odmętach pierwotnego chaosu. Zwykle wybierały drogę do Boga w trzeciej fazie swojego życia, to jest po pięćdziesiątce, jedynie nieliczne czuły siłę duchowego powołania już w młodości i, odrzucając powołanie społeczne, wyruszały w wędrówkę ku duchowemu spełnieniu.
W czasach historycznych, co do których dysponujemy stosowną dokumentacją, sadhvi, czyste wielbicielki Boga, nie należały do rzadkości. Jedną z najsłynniejszych sadhvi była Akka Mahadevi, żyjąca w XII wieku wybitna poetka języka kannada. Według podań, przez całe swoje krótkie życie, a żyła zaledwie 30 lat, nie używała ubrań, a by nie gorszyć maluczkich, zapuściła włosy, które niczym płaszcz zakrywały jej nagie ciało. Pozostawiła po sobie natchnione, ekstatyczne wiersze, stanowiące dziedzictwo literackie nie tylko kannadyjskiej części społeczeństwa, ale i całych Indii.
Dziś piękne i młode sadhvi to niezwykła rzadkość. Mnisią drogę wybierają głównie kobiety starsze, najczęściej owdowiałe. Wdowieństwo to przekleństwo indyjskich kobiet. Żałobę nosi się do końca życia, a liczne zakazy i nakazy połączone z brakiem należytego szacunku sprawiają, że wdowa znajduje się w stanie „śmierci socjalnej”. Dawniej wyjściem było sati – akt samospalenia na stosie pogrzebowym męża, ale obyczaj ten, z dawna zakazany, stał się na szczęście incydentalny. Współczesność łagodzi obyczaje, ale w przywiązanym do tradycji, także tych haniebnych, społeczeństwie, być wdową to ciągle nic przyjemnego. Wiele kobiet, zamiast tkwić w roli domowego popychadła uwalnia się od presji społecznej i wybiera rolę sadhvi, zyskując szacunek, swobodę i tytuł „czcigodnej matki”.
To samo tradycyjne społeczeństwo, które wypychało wdowy na funeralne stosy do dziś pielęgnuje przesąd, że kobieta, żeby osiągnąć mokszę musi najpierw odrodzić się jako mężczyzna i w męskim ciele zabiegać o zbawienie. Na nic więc takiej szafranowe szaty, mantry i wszystkie jogi świata. Chyba tylko po to, żeby sobie szybko zapracować na męskie ciało w kolejnym wcieleniu. Stąd znacznie mniej dziewcząt poświęcało się życiu w celibacie i medytacji i do dziś jest tak, że szeregi mniszek zasilane są prawie wyłącznie przez wdowy. „Prawie wyłącznie” nie oznacza jednak, że młodych sadhvi nie ma wcale. Niemal wszystkie zakony męskie (akhary) przyjmują również kobiety, a w 2014 roku powołano do życia pierwszą akharę przeznaczoną wyłącznie dla kobiet i coraz więcej dziewcząt odkrywa w sobie powołanie. Niemniej jednak, sadhvi mają ciągle „pod górkę”. Podczas Kumbha Mela, dorocznej pielgrzymki ku wodom świętych rzek, każda męska akhara, każda mała choćby grupka sadhu ma wyznaczony teren, gdzie może czuć się swobodnie i pielęgnować odwieczne tradycje kąpiąc się na golasa i mając zapewnione jakie takie zakwaterowanie. Sadhvi, także te należące do obrządku digambara (odziani w przestwór, czyli chodzący nago) nie mogą się swobodnie obnażyć, nie mają wydzielonych miejsc, o co zajadle walczyły w minionym roku pod wodzą Sadhvi Saraswati, pisząc listy do ministrów i innych urzędników z żądaniami policyjnej ochrony, dostępu do toalet itp. W niezliczonym tłumie mężczyzn – sadhu i świeckich pielgrzymów – grupy i grupki sadhvi wciąż stanowią „nieznaczący margines”, ale indyjskie kobiety, wszystkie indyjskie kobiety, także wdowy, sadhvi, prostytutki i „niedotykalne” mają coraz większą świadomość swoich praw i zaczynają walczyć o ich stosowanie i egzekwowanie.
Współczesne sadhvi, wśród których są również wykształcone córki dobrych rodzin, uczestniczą w życiu społecznym i politycznym, wyjeżdżają za granicę, twittują i mają swoje profile na FB. Jednak większość wiedzie skromne życie tych, którym udało się uciec od hańby wdowieństwa i to ich twarze promieniują łagodnym ciepłem i światłem „indyjskości” w najlepszym wydaniu. Podróżując po Indiach warto się rozejrzeć, bo spotkanie z prawdziwą sadhvi to spotkanie z boginią, z duchem Indii, z tradycją starszą niż piramidy.