Zwiedzanie Delhi wymaga pokonywania dużych odległości.
Przemieszczamy się uberem, rikszą, taksówką, metrem. Szukamy kolejnych „must see”. Po drodze brzydkie przeplata się z pięknym, nowoczesne ze starym ledwo trzymającym się na nogach, a ja nie wiem, co teraz wybrać, bo każda przejażdżka czy spacer po Delhi to przygoda.
Jedziemy więc pod India Gate – 42-metrowy łuk triumfalny z listy obowiązkowych miejsc do zwiedzania. Brama Indii poświęcona jest żołnierzom poległym w wojnach i potyczkach początku XX wieku na frontach Azji i świata. Upamiętnia żołnierzy między innymi z czasów I wojny światowej i III wojny afgańskiej. Ja osobiście wolę mumbajską Bramę Indii, zwróconą ku morzu i światu.
Tego samego dnia można zobaczyć jeszcze imponujący Pałac Prezydencki w Mogolskich Ogrodach i Świątynię Lotosu. Warto, bo ta budowla jest nie tylko ciekawa architektonicznie i harmonijnie piękna, ale jest też symbolem duchowej wspólnoty ludzkości. Pozbawiona etykiet i symboli religijnych zaprasza do swojego wnętrza każdego, bez względu na wyznawaną religię lub jej brak. Choć wybudowali ją bahaiści – wyznawcy młodej religii monoteistycznej z kręgu kultury perskiej – jest w istocie świątynią wszystkich bogów i zarazem świątynią żadnego boga.
A skoro już odwiedzamy świątynie, to nie zapomnijmy zajrzeć do Akshardham Temple, która jest nie tylko miejscem kultu, ale i miejscem kultury i rozrywki.W przepysznych ogrodach odbywają się pokazy, wyścigi łodzi i wystawy, a sama świątynia uważana jest za jedną z największych hinduistycznych świątyń świata. Możemy podziwiać monumentalną architekturę i misterne ozdoby, ale niestety nie możemy fotografować.
Gdy jesteśmy w Delhi, obowiązkowo zaglądamy również do Małego Tybetu (New Aruna Nagar), żeby pospacerować po uliczkach wąziutkich jak kapilary, i biednych jak sama bieda. To miejsce życia i pracy tybetańskich uchodźców, miejsce małych sklepików, kolorów, błota i zapachu kadzideł. Są tu dwie maleńkie świątynie, kilka knajpek i niezapomniana atmosfera charakterystyczna dla tybetańskich osiedli: melancholia i naftalina z jednej strony, siła przetrwania i energia z drugiej. Dobre wibracje i miski z jedzeniem dla delhijskich street dogów. Koniecznie trzeba kupić kadzidła, bo są fantastyczne, no i wspieramy sklepikarzy i producentów, nasz maleńki wkład w ratowanie tybetańskiej kultury.
Bazary? Jasne, bo to życie miasta w formie skoncentrowanej, najbarwniejszej i najbardziej różnorodnej. Więc oczywiście Chandi Chowk, który na przełomie lat 2019/2020 zyskał niemal rangę promenady, dzięki modernizacji głównej drogi i eliminacji ruchu kołowego. Atmosfera i zapachy pozostały. Słodycze są tak samo słodkie, a chili tak samo piecze w oczy, wierci w nosie i drapie gardło. I ludzi pełno, pełno. Kolorowych, hałaśliwych, przyjaznych, wścibskich. Bazarów w Delhi nie brakuje, można na nich ubrać się od stóp do głów, zaopatrzyć w żywność, przyprawy, kwiaty i 1001 drobiazgów. Ale są też w Delhi nowoczesne, eleganckie domy towarowe, butiki pełne modnych ciuszków, firmowe sklepy znanych marek. Bo Delhi to światowa metropolia.
A skoro tak, to są również bary, puby, kluby, w których bawi się młodzież z klasy średniej. Jest alkohol i głośna muzyka, są tańce i randki. Delhijska klasa średnia jest liczna i kosmopolityczna, a młodzież wychowana na pop kulturze i porozumiewająca się tym samym kodem kulturowym co reszta świata. W eleganckich, a czasem szalonych miejscach bawi się zresztą nie tylko młodzież. Birbantem i hipsterem można przecież być w każdym wieku. Mogłabym rzucić kilkoma nazwami, ale lepiej jak sami popytacie i znajdziecie coś, co będzie wam odpowiadać. W delhijskich miejscach nocnego zatracenia można bowiem posłuchać zarówno Franka Sinatry, jak i indyjskiego popu. Niektóre kluby wymagają pass code, co czyni je elitarnymi, ale small investigation na pewno pozwoli znaleźć sposób na jego zdobycie.
Odpocząć po zakupach i nocnej zabawie można w jednym z parków i ogrodów miasta. Najlepiej, żeby był to czas tuż po monsunie, wtedy zieleń jest świeża, bujna i nie osiadł na niej jeszcze wszechobecny miejski pył, który przemalowuje ją na odcienie szarości. Polecam Ogrody Lodi, pomimo sąsiedztwa pięćsetletnich grobowców, a może właśnie z powodu ich sąsiedztwa. Park jest ogromny i można w nim spędzić cały dzień, wędrując wśród ruin, albo urządzając piknik. Przy wejściu jest restauracja z pysznym jedzeniem, ale zwykle pełna. Lecz miejsc gdzie można dobrze zjeść jest w Delhi całe mnóstwo. Najlepiej zapytać znajomych, poprosić o rekomendację w hotelu, powęszyć, zaryzykować. Podróż kulinarna to osobny nienapisany rozdział turystycznego vademecum stolicy.
I wiele jest jeszcze nienapisanych rozdziałów, a ja nie chcę was zanudzić wyliczaniem kolejnych miejsc i atrakcji. Bo jest jeszcze Mauzoleum Gandhiego, budynek Parlamentu, Muzeum Narodowe, Stary Fort… Są miejsca gdzie można posłuchać klasycznej muzyki i zobaczyć tancerzy klasycznego tańca. Jest legendarny Paharganj – dzielnica turystów i tanich, a całkiem przyzwoitych hoteli i restauracji.
Jak wspomniałam w pierwszej części wpisu, moim zamiarem nie jest opisanie wszystkich atrakcji turystycznych miasta, a raczej pokazanie, że Delhi to nie tylko miejsce lądowania, skąd ucieka się natychmiast do bardziej atrakcyjnych „destinations”. W Delhi można spędzić długi i fajny czas. Nie można się nudzić. Trzeba tylko dobrze wszystko zaplanować i wziąć pod uwagę pewne niedogodności bycia tam: tłum, wielkie odległości, kurz, pył, spaliny, hałas. Z dobrym planem można to okiełznać, oswoić. Mam nadzieję, że was do tego zachęciłam. Stolica największej i najbardziej różnorodnej pod względem etnicznym, kulturowym i religijnym demokracji świata to naprawdę miejsce warte grzechu, czasu i pieniędzy.
Najlepiej pojechać do Delhi na dłużej w październiku/listopadzie, a potem pod koniec lutego i w marcu. Zima jest zimna, ale pogodna. W kwietniu robi się coraz bardziej gorąco. W czerwcu/lipcu zaczyna się monsun. Planując wyjazd, zaplanujcie go dobrze, uwzględniając porę roku i warunki pogodowe. Nie każdy dobrze znosi upały powyżej czterdziestu, a nawet pięćdziesięciu stopni.